Kenia - fotoreportaż

14 stycznia 2019, 10:21

Wspólnie z Moniką Nowotarską - autorką tekstu - zabieramy Państwa w podróż do Kenii.
Kenia - fotoreportaż
Do Kenii wybrałam się w lutym 2018, udało mi się dorwać bilet czarterowy w jedną stronę za 300 zł. Gdybym chciała zostać tylko tydzień, nie musiałabym już nic więcej dopłacać, ale zostałam tam na 3,5 tygodnia dlatego bilet powrotny był już nieco droższy. Pojechałam na Diani beach, ponieważ mój chłopak był tam instruktorem kitesurfingu. Diani beach jest całkowicie oderwana od reszty Kenii. Miejsce stworzone pod turystów i “białych lokalsów”. Dużo europejskich knajpek, miejsc do imprezowania i pięknych resortów, czyli nie całkiem mój klimat;) Na szczęście znalazłam się tam już po sezonie, a przez to, że mój chłopak pracował tam już 2 miesiące mieliśmy sporo znajomości, więc mogliśmy poznać to miejsce od bardziej lokalnej strony.


Plaże na Diani beach są piękne, woda jest gorąca, piasek biały, ale niestety kiedy opada poziom wody, wyłaniają się śmieci, na które nikt z turystów ani pracujących tam ludzi nie zwraca uwagi.

Wszędzie da się dojechać za pomocą tuk tuka, chociaż prawda jest taka, że jak się zapłaci to można zatrzymać każdego i jechać z motocyklistą, oczywiście bez kasku, ponieważ bezpieczeństwo jest tutaj kwestią bardzo względną;)

Jeżeli chodzi o specjały kulinarne, to Kenia niestety nie ma się czym pochwalić, w lokalnych miejscach w których jadałam, kuchnia usiłowała odzwierciedlać tę europejską, ale raczej z marnym efektem, za to na targu zawsze można było kupić świeże owoce i warzywa i przygotować coś samemu.

Każdego poranka wybierałam się do takiej chatki, w której Pani przygotowywała każdego dnia to samo jedzenie i kupowałam za złotówkę placki robione z mąki i wody, które później jadłam z bananem na śniadanie. W tej chatce było nawet okienko z zewnątrz, żeby przejeżdżający na motorze mogli kupić swoje śniadanie nie schodząc z pojazdu. Nie dało się nie zauważyć że żaden z turystów nie jadał tam śniadań, większość z nich niestety przyjeżdża na Diani beach na all inclusive, nie wychodząc za często ze swojego hotelu
Małpy kradnące jedzenie to chyba stały element egzotycznych miejsc. Podczas mojego pobytu mieszkałam razem z innymi instruktorami ze szkółki w domku wynajętym przez nich, który znajdował się niedaleko morza. Codziennie ktoś z nas musiał toczyć walki z małpami, wystarczyło zostawić cokolwiek poza lodówką, a małpy wbiegały do domu rozwalając wszystko po drodze.


Widać które miejsca są przygotowane wyłącznie dla obcokrajowców, nie tylko ze względu na znacznie lepszą kuchnię ale też wyczucie stylu. Afrykańczycy nie przykładają wagi do wystroju. Rozwój Diani beach nastąpił głównie przez dużą ilość Europejczyków i Australijczyków napływających do tego miejsca, a każde dobrze prosperujące miejsce jest prowadzone przez nich.


Najważniejszym dla mnie, podczas pobytu w Kenii, był wyjazd na Safari. Udało nam się trafić na Duńczyka, który mieszka w Mombasie od 15 lat i który kocha safari i zabrał naszą piątkę na wyjazd swoim Jeepem. Normalnie cena takiego wyjazdu waha się w granicach 300-400 dolarów i jedzie się na niego większą grupą, z małymi oknami i z malutkim miejscem do stania. Nam udało się pojechać za 180 dolarów, z dwoma noclegami, opłacając jedynie benzynę i nocleg dla naszego przewodnika, który nie chciał od nas żadnych pieniędzy, po prostu cieszył się, że będzie mógł spędzić swoje urodziny w ulubionym miejscu i jeszcze opowiadać o tym ludziom których to interesuje.




.

Tsavo East National Park, znajduje się ponad 6 godzin drogi od Mombasy, a w rezerwacie można znaleźć słonie, żyrafy, zebry, bizony, guźce, lwy, antylopy i inne. Nasz przewodnik opowiadał nam z pasją o wszystkich napotkanych zwierzętach i w przeciwieństwie do innych spotykanych na drodzę miejscowych przewodników, miał do nich niesamowity szacunek i nigdy nie naruszał ich komfortu. Zawsze zachowywał dystans od zwierząt i widać było, że ma na ich temat szeroką wiedzę.



Gdy wjeżdża się do Parku Narodowego, jedyny nocleg znajduje się w centrum parku i wszyscy zwiedzający tam śpią. Przed budynkiem znajdował się wielki wodopój gdzie nocą można było dostrzec nawet skradające się lwy, ale najczęściej był to widok słoni walczących o swoje terytorium i chłodzących się w największy upał. Moim ulubionym zajęciem było siedzenie na balkonie mojego pokoju i podziwianie tej dzikiej natury.



Obszar parku był olbrzymi, dlatego na poszukiwanie zwierząt wyjeżdżało się o świcie i wracało dopiero na obiad. Przewodnicy komunikowali się ze sobą, podając sobie informacje gdzie jakie zwierze się znajduję. Widzieliśmy wędrówki słoni, stada antylop, pojedyncze żyrafy zajadające się liśćmi. Mogliśmy jechać wyglądając przez dach, dzięki czemu każdy z nas miał idealną widoczność, a gdy nie znajdowały się wokół nas żadne dzikie zwierzęta wychodziliśmy, żeby podziwiać kości słoni i innych zwierząt, które zginęły w walce z silniejszym od siebie.




Najbardziej podobało mi się to, że wstawaliśmy przed wschodem słońca, i podziwialiśmy te niesamowite kolory i widzieliśmy jak natura budzi się do życia.






Najważniejszym celem takich wypraw jest zobaczenie lwów. Niestety nie każdy ma takie szczęście, ponieważ one żyją swoim trybem życia i często trudno je namierzyć. Zawsze gdy w okolicy pojawiał się jakiś lew, wszyscy zbierali swoje grupy i jechali na poszukiwania. Zauważyłam, że często lokalni przewodnicy podjeżdżali jak najbliżej do tych zwierząt często jej płosząc. Nie przejmowali się tym zbytnio, bo robili to tylko dla pieniędzy, a nasz przewodnik był natomiast pasjonatem. Dlatego też często nie rozumieliśmy dlaczego nie chce podjechać bliżej, a on kazał nam wtedy siedzieć cicho i pomalutku śledził innego osobnika który oddalił się od stada. Gdy cała reszta autobusików była skupiona wokół 3 lwic, my jako jedyni jechaliśmy w bezpiecznej odległości za jedną z nich. Dowiedzieliśmy się, że z jego obserwacji wynika to, że albo lwica idzie sama na polowanie, albo szuka swoich dzieci. Okazało się, że szła “odebrać” trójkę małych lwiątek z jaskini, gdzie zapewne zostawiła je przed polowaniem. Nasz przewodnik powiedział że mamy ogromne szczęście widząc te maleństwa, ponieważ on od 15 lat, widział je tylko 2-krotnie w swoim życiu w naturalnym środowisku.



W nocy pojechaliśmy śledzić stado lwów z nadzieją, że złapiemy je w momencie polowania, niestety(chociaż mi wcale nie było z tego powodu smutno), przegapiliśmy polowanie. Dzień wcześniej nasz przewodnik wskazał nam chorego bizona i mówił nam, że to on prawdopodobnie będzie celem tej nocy, ponieważ ma zranioną nogę i nie da rady uciec przed lwicami. Faktycznie następnego poranka natrafiliśmy na lwy dojadające padlinę. Dowiedzieliśmy się, że jedzą one swoją zdobycz rozpoczynając od ust i odbytu, a gdy najedzą się wystarczająco idą odpocząć w jakieś pobliskie miejsce, żeby ciągle mieć widok na swoją zdobycz.


Szkółka kitesurfingu, otworzona przez naszą znajomą z Polski.

Lokalne specjalności to tak naprawdę sznycel z frytkami i pizza, czyli jak miejscowi starają się dopasować pod turystów.

Wybrzeże przemierzaliśmy wynajętym motorem od naszego znajomego.

Na Diani beach, w każdym miejscu w którym chciało się zrobić zdjęcie od razu pojawiał się jakiś miejscowy żądając za to pieniędzy. Gdy wychodziłam sama popływać do morza, podbiegało do mnie paru chłopaków zagadując i prosząc o pieniądze. Z jednej strony nie dziwię się dlaczego tak traktują białych, ponieważ wielu z nich przyjeżdża tutaj tylko na tydzień ekskluzywnych wakacji, szastając pieniędzmi i robiąc zdjęcia miejscowym tylko po to żeby potem pokazać je na facebooku jako pamiątkę z Afryki. A z drugiej strony zamykają się bardzo na naszą kulturę widząc nas jedynie jako worek z pieniędzmi, gdzie wielu białych stara się tutaj normalnie żyć i to właśnie oni pomagają im rozwijać turystykę która jest jednym z głównych zarobków na wybrzeżu Kenii.
















wgarniturach

Autor artykułuMonika Nowotarska14 stycznia 2019, 10:21

słuchaj na Spotify

Redakcja portalu

Daniel Gatner

Monika Nowotarska

Gabriel Gatner